Od czego by tu zacząć …
To będzie wcale nie krótka historyjka o tym, jak znalazł się kupiec na mój dom, o tym jak miałam dwa miesiące na spakowanie i wyprowadzkę, a podpisując akt notarialny sprzedaży, nie miałam wybranego nowego miejsca zamieszkania.. Będzie o tym jak odcięta od świata mieszkałam w nietypowym lokum i jak powstawał mój nowy – tymczasowy dom. Historia wywrócenia mojego zżycia do góry nogami.
Ale od początku …
Dom, w którym mieszkałam w Łowyniu, kupiliśmy z mężem i córką w 2012 roku. Była nas trójka, miejsce było idealne do prowadzenia hodowli (działka 4700 m2, dom ponad 180 m2) . Ani się obejrzałam, córcia założyła rodzinę i wyprowadziła pod Poznań. W 2016 roku, męża zabrał mi nowotwór płuc… Zostałam sama na tych metrach. Przez siedem kolejnych lat prowadziłam tam hodowlę, przeżyliśmy parwowirozę, tam odeszły moje Skarby – Jesula, Karmelcia, Demon, Hades i Syriusz i w styczniu 2023 Aqua , wcześniej Arisa L Przestałam lubić to miejsce… Wspomnienia mnie przytłaczały. Wystawiłam dom na sprzedaż. Mijały kolejne lata, ludzie sporadycznie oglądali, ale nikt z odwiedzających nie zdecydował się na kupno. Aż pewnego dnia odebrałam telefon …
Od pierwszego spotkania pod koniec kwietnia do podpisania aktu notarialnego miesiąc później, czas stał się pojęciem względnym. Składając podpis na dokumencie, w którym było napisane, że mam 65 dni na wyprowadzkę, nie miałam nawet zarysu miejsca, w które się przeniesiemy z całą psią ferajną. Rozpatrywałam różne opcje, w tym rozmieszczenie kilku psów po znajomych, wynajem mieszkania/domu , mieszkanie ze wszystkimi psami u znajomych … Jakiś plan B istniał, jednak cały czas wierzyłam, że dam radę. Miesiąc maj był dla mnie czasem podróży. Zrobiłam 3000 km, jeżdżąc po Wielkopolsce w poszukiwaniu „tego” miejsca. Psy były bardzo wyrozumiałe, nie narzekały, że nie było mnie całymi dniami, a kiedy wracałam, wydawałam posiłek i padałam na pysk.
Pod koniec maja zdecydowałam się na zakup działki. Żeby nie było za łatwo, ziemia była na tyle duża, że musiałam otrzymać zgodę z KOWR-u. Niby formalność, ale straciłam miesiąc czasu w oczekiwaniu na decyzję. Druga sprawa – na działce stał stary rozpadający się dom z czerwonej cegły, ruiny budynku gospodarczego i garaż. Wszystko do wyburzenia. I tu znów czas no i koszty. Rozbiórka trwała miesiąc czasu.
Zdecydowałam się na postawienie drewnianego domku (konstrukcja szkieletowa). Minimum formalności, szybka realizacja, a dla mnie liczył się czas. Do budowy wybrałam firmę, która zobowiązała się wykonać taki dom (ok. 30 m2) wg mojego projektu w terminie, który mi odpowiadał, czyli na przełomie czerwca i lipca. Start opóźniał się ze względu na formalności urzędowe, i dopiero w drugiej połowie lipca, można było zacząć inwestycję. A dokładniej to ja byłam gotowa. Niestety firma, którą polecano, okazała się totalnym niewypałem. Niesłowni, nieterminowi, brak wiedzy fachowej, błędy w projekcie, niedokładność w pracy. Nieprecyzyjna umowa nie określała zakresu prac, jakie musi wykonać inwestor (czyli ja) przez wejściem ekipy na plac budowy. Podczas pierwszego spotkania poinformowano mnie, że teren pod dom musi być wyrównany i utwardzony. Inaczej nie można wylać słupów, na których stanie konstrukcja. Wtedy to po raz pierwszy moja determinacja okazała się być silniejsza od przeciwności losu. 25 ton żwiru w jedno popołudnie rozłożone w prostokącie o wymiarach ok. 5/10 metrów i własnoręcznie utwardzone wypożyczoną zagęszczarką o wadze 120 kg. To był mój pierwszy wkład do nowego domu…
Budowa domu tej wielkości, w konstrukcji szkieletowej, do stanu surowego prawie zamkniętego, według informacji otrzymanych od producenta, miał się zamknąć w 10 dniach. De facto trwała dwa tygodnie. Dodając dwutygodniowe opóźnienie w rozpoczęciu – protokół zdawczo odbiorczy podpisywałam 31 sierpnia… Dom w Łowyniu opuszczałam w dniu 05 sierpnia.
Spytacie gdzie się podziewaliśmy przez cały sierpień?
Ano mieliśmy z moją futrzastą ekipą taki obóz SURVIVALOWY. Spaliśmy w drewnianej wiacie przykrytej blachą falistą, która obecnie pełni funkcję psich kojców. Ja na łóżku polowym, psy na swoich łóżeczkach. Ściany częściowo obite były płytą OSB, częściowo zasłonięte grubą folią (dokładnie były to boki od namiotu ogrodowego). A że czasem zrywało te folie w czasie burzy … no trudno. W końcu zszywka tapicerska to nie gwóźdź 😉 Pech chciał, że trafiliśmy na załamanie pogody (prawie tydzień lało) a w nocy temperatura spadała do 12 stopni … Trochę rześko, ale do spania nawet zdrowo. Dla równowagi potem nadeszły upały z temperaturą plus 33 i nie było się gdzie schować przed tym palącym słońcem, bo wiata sama w sobie wysoka nie jest i cienia za dużo nie dawała. Wodę na początku woziłam w baniakach od sąsiadki, potem miałam w kranie na podwórku. Prąd był! I cale szczęście, bo nienawidzę zimnej herbaty na śniadanie. Najgorzej było z myciem. W dzień gorąco, więc człowiek się pocił przy robocie, a wieczorami chłodek i wiatr (plus komary i pielgrzymki żuczków i nie wiem czego tam jeszcze jak tylko zapadał zmrok). Do sikania w trawie można się przyzwyczaić. Jakiś czas miałam też TOI TOI-ia więc był luksus. Trochę daleko od „sypialni” i trzeba było się przedzierać przez gruzowisko, ale był.
Bardzo mi zależało, żeby w trakcie stawiania domu, być tam na miejscu. No więc byłam. Z bijącym sercem przyglądałam się jak stawiają konstrukcję, jak wypełnia się ona płytami, jak powstaje dach … Pamiętam że jak tylko pojawiła się połać dachu, mimo że nie była jeszcze zabezpieczona papą czyli zwyczajnie przeciekała na łączeniach, spędziłam w nowym domu pierwszą noc. Nawet nie chcę myśleć ile żyjątek towarzyszyło mi tej nocy podczas mojego snu. Teraz myślę o tym z przerażeniem, wtedy nie miało to dla mnie znaczenia. Okna były wstawione więc nie wiało, a za drzwi robił kawałek płyty. W sumie bardziej po to, by jakieś większe zwierzę nie zakłóciło mi snu, no i żeby moja towarzyszka Zaphirka, nie powędrowała w nocy na łowy 😉
Potem już szło szybko – elektryka, doprowadzenie wody, podłączenie pralki i suszarki, bo przecież szczenięta były i trzeba było prać! Wełna mineralna, którą osobiście przywiozłam na pożyczonej przyczepce, a która przy rozpakowaniu dosłownie wyskoczyła poza burtę. Byłam na to przygotowana, więc zanim rozcięłam zewnętrzną folię, w którą spakowane były sprasowane bryty, podłożyłam pod jedną stronę deski na zasadzie takiej prowadnicy. I hop! Paczuchy z rozprężoną wełną wyskoczyły jak konfetti 🙂 Układanie ich w ściany to była przyjemność. W przypadku dachu … to był hardcore 🙁 Na drabinie, pod połacią dachu, gdzie temperatura oscylowala w granicach 35-40 stopni, z brytami nad głową (a wiadomo że z wełny skalnej zawsze sypią się takie mini igiełki) więc wszystko mnie swędziało, musiałam dodatkowo robić taką sieć pajęczą pomiędzy krokwiami, która utrzymywała dystans między połacią dachu a wełną i drugi raz, by zabezpieczyć bryty wełny przed wypadnięciem, zanim przyszła folia i ostatecznie boazeria. Do tej roboty papiaki były idealne 🙂
W chwili przeprowadzki, teren posesji nie był ogrodzony. Miał mi to zrobić znajomy (w chwili obecnej ma już status EX), niestety wziął niemałą zaliczkę i …. chyba zapomniał 😉 Zostałam bez zaliczki i bez ogrodzenia. Na szybko robiliśmy taki mały wybieg o wymiarach mniej więcej 15 m x 15 m ze szczenięcych paneli, byle by psy mogły swobodnie biegać. A właściwe ogrodzenie, a jest tego ok. 320 mb (!), powstawało na przestrzeni kilku tygodni. Ekipa dwojga fachowców kładła podmurówkę w ziemię i betonowała słupki a ja zasypywałam podmurówkę ziemią i zakładałam panele. Przez kilka dni pomagała mi w montażu Magda od Isy / Frydzi, wtedy robota na 4 ręce szła szybciej. Były i takie dni, gdzie pracowało się od piątej rano do max dziewiątej i potem od 19 do zmroku, ponieważ w dzień upał był nie do zniesienia.
Tyle w wielkim skrócie wstępu. Dzień 31 sierpnia był dniem przełomowym. Odbierałam dom, odbierałam również poród miotu U, gdzie w momencie, kiedy zaczynały się skurcze, przykręcałam ostatnie płyty OSB, żeby dziewczyna miała „jakieś” warunki przy wydawaniu potomstwa na świat. Pokój w którym rodziła, robiłam jako pierwszy, mając na uwadze powyższe. Od niego zaczęłam ocieplanie wełną mineralną ścian i dachu od spodu, potem zakładałam folię paroizolacyjną, i na nią dopiero przyszła boazeria na sufit i sucha zabudowa karton gips na ściany. Ale to później. Z tą folią też była zabawa, bo płachty folii miały wymiary średnio 4,2 na 2 metry , a ja mam w rozstawie ramion ledwo 1,70 … Trochę się nagimnastykowałam … Najważniejsze że Orina miała swój kącik, gdzie mogła spokojnie leżeć ze szczeniętami. Drugą część pokoju robiłam trochę później, a drugą połowę sufitu, już całkiem na końcu. Szczenięta wychowywały się przy odgłosach wiertarki, wkrętarki, piły, młotka etc. Nic ich nie ruszało.
Etapy wykończenia wnętrza są jak domino. Zanim zrobię coś, muszę zrobić coś innego, żeby nie narobić sobie dodatkowej roboty. Zależało mi na łazience, więc po kolei – najpierw sucha zabudowa, następny krok to hydroizolacja, tapeta wodoodporna, podłoga (panele winylowe) i dopiero biały montaż. A przy panelach winylowych, które są genialnym rozwiązaniem przy psach, przyznam że sporo mięsa poleciało, zanim ogarnęłam schemat łączenia poprzecznie kolejnych elementów do już położonych. Te zameczki na taki otwarty pióro-wpust są bardzo precyzyjne. Położenie wykładziny PCV w salonie, przy tych panelach to była bułka z masłem J Sporym wyzwaniem była dla mnie boazeria na suficie, zwłaszcza że mam kalenicę na wysokości 3,5 metra. A deski boazeryjne długości 2 i 3 metrów. I tu niezastąpiona okazała się koleżanka czarnowilkowa, z którą w 3 weekendy ogarnęłyśmy ~50m2 podsufitki J Trzy drabiny, dwie wkrętarki, jedna piła stojąca, wyrzynarka, ołówek ciesielski plus kątownik młotek dla tych deseczek, które trzeba było „poprosić” o wejście na swoje miejsce no i wkręty rzecz jasna – robota paliła nam się w rękach. Dach na zewnątrz kryłam gontem karpiówką (firma położyła tylko papę termozgrzewalną podkładową). Tylko opierzenia i system rynnowy robił znajomy, bo tu trzeba było giąć blachę pod zamówienia na konkretny wymiar.
Po złożeniu mebli kuchennych, regału, który pełni funkcję szafy, powieszeniu półek w aneksie kuchennym, pokoju i łazience, zrobieniu półki na puchary, zrobieniu pawlacza nad sufitem, przyszedł czas na ocieplenie okien i drzwi oraz parapety. Okna i drzwi tarasowe wykleiłam dookoła grubym i twardym styropianem, by zlikwidować mostki termiczne, bo dopóki było ciepło, to się tego nie czuło, ale wystarczył jeden chłodny i wietrzny dzień, i już wiedziałam, co należy zrobić w następnej kolejności. Parapety zewnętrzne zamawiałam na wymiar – eleganckie w kolorze orzecha, szerokość 10 cm. Te, które zostały mi przydzielone w komplecie razem z domem były białe i miały 25 cm szerokości , więc do niczego mi nie pasują. Pójdą na złom. Wewnętrzne też mi nie pasowały, bo były za szerokie, więc zrobiłam sobie sama. Przycięłam na wymiar deski, zeszlifowałam kanty na półokrągło, wyszlifowałam i potraktowałam lakierobejcą. Są ładne, „ciepłe” i dodają uroku wnętrzu. W ten sam sposób wykonałam próg przy drzwiach tarasowych, tyle że z grubszej dechy. Myślę jeszcze nad oświetleniem, bo póki co, za lampy robią oprawki z żarówkami ledowymi, ale nie mam na to weny.
Ostatnim etapem przy tym drewnianym domu, jest wykonanie elewacji. Postanowiłam że będzie to deska świerkowa na zakładkę, montowana poziomo, o szerokości ok. 12-13 cm. Mam nadzieję, że pogoda mi dopisze, żeby mi łapki nie odpadały na zimnie. Pozostanie do zrobienia taras drewniany, zadaszony, żeby nam zimą śniegiem nie sypało w okna, a jak będzie słoneczko, to nawet posiedzieć w kocyku można.
I tak w wieeelkim skrócie, wyglądało moje ostatnie 2,5 miesiąca.
Skończę ten etap, i na wiosnę zaczynam przygodę z drugim domem – tym razem murowanym i nieco większym 😉