Dziś rano po siódmej umówiona byłam z kierowcą jadącym z południa Polski , od którego odbieram mięso dla psów. Zawsze transport jest w czwartek, dziś wyjątkowo w poniedziałek. Pan kierowca jest na tyle uprzejmy, że będąc około pół godziny drogi do mnie zawsze dzwoni i się zapowiada. A ponieważ mam do miejsca z którego odbieram mięso 8 km, te pół godziny to akurat tyle czasu by ze spokojem zebrać się i dojechać na miejsce. Czasem jeszcze żeby nie jeździć dwa razy (bankomat mam w mieście 13 km od domu), jadę 10 minut wcześniej żeby zdążyć pobrać gotówkę. Na wszystko jest czas. Zawsze, ale nie dziś…
Rano po siódmej z głębokiego snu wyrwał mnie telefon. Spojrzałam na wyświetlacz – kierowca od mięsa. Słyszę w słuchawce miły głos pana, który informuje mnie że za dwadzieścia minut będzie tam gdzie zawsze. ZA DWADZIEŚCIA MINUT ???! Kompletnie nieprzytomna zerwałam się z łóżka, wcisnęłam na dupsko bieliznę termoaktywną, spodnie i kurtkę, chwyciłam portfel, lecę. Czapka, buty, auto z garażu, bramę otworzyć, wyjechać, bramę zamknąć – cholera czemu tak dużo czasu zajmują te wszystkie czynności? Droga śliska, nie mogę się spieszyć. Zakrętów sporo, górki, doliny. Telefon mam, w razie czego się usprawiedliwię, chwilę poczeka. I tak jadąc uświadomiłam sobie właśnie że nie mam gotówki …
Na szczęście są jeszcze ludzie, z którymi można dojść do porozumienia w takiej sytuacji. Załatwiłam, wróciłam do domu. Dopiero zauważyłam że na dworze temp. minus 15. Część psów wypuściłam na dwór wchodząc do domu, te które u mnie w pokoju zostały chwilę potem. Niestety zbyt późno – któraś z młodych suk nasikała mi na posłanie. Do prania. Zaglądam do szczeniąt a tam … matko… Szczęśliwe maluszki zaglądają przez kratkę więc jeden po drugim wyjęłam je stamtąd wycierając każdemu po kolei łapska i puściłam na korytarz. A prześcieradła które jeszcze w nocy były białe a w tej chwili przypominały pole bitwy z gównami… Zebrałam z prześcieradeł to co dało się zebrać papierem i poszły prosto do pralki. Potem dopiero karmienie i spacer z dużymi.
I w zasadzie nie było by w tym nic nadzwyczajnego bo to przecież zwykłe życie w hodowli. Byłoby, gdybym nastawiła sobie budzik żeby wstać odpowiednio wcześnie po odbiór mięsa. Niestety większość nocy spędziłam czuwając nad moją Jeską, która po spożyciu wczoraj późnym wieczorem czegoś na ogrodzie , mało nie przypłaciła tego życiem. Ale jak to? No tak właśnie.
Wieczorem, ponieważ na dworze było zimno jak diabli, do tego wiało, wypuściłam futra na ogród, żeby załatwiły swoje potrzeby przed spaniem. Standard. W końcu po to ten ogród jest. Dwadzieścia minut i wołam je z powrotem. Liczę zawsze wchodzące głowy żeby mi ktoś na dworze przez nieuwagę nie został. Latem OK, same chętnie śpią na dworze, zimą przy minus 15 stopniach niekoniecznie. Naliczyłam 12. Kogoś mi brakuje. Przeszłam po domu, sprawdziłam wszystkie kryjówki w których można znaleźć moje psy i namierzyłam brakującą sztukę. Jacy. Otworzyłam drzwi z jednej strony, wołam – nic. Poszłam na drugą stronę domu (od frontu), wołam – nic. Już mi ciśnienie skoczyło w górę. Jeska nie jest psem wałęsającym się po ogrodzie. Na wołanie zawsze przybiega a wręcz po załatwieniu swoich potrzeb puka do drzwi tarasowych żeby ją wpuścić. Tym bardziej zaniepokoił mnie ten brak reakcji na moje wołanie. Już miałam zamknąć drzwi tarasowe i iść się ubrać żeby poszukać jej na ogrodzie (abstrakcja) jak kuląc uszy przybiegła do mnie z jakimś dziwnym wyrazem pyska. Oblizywała się przy tym, śnieg miała na pysku. Obejrzałam ją, obwąchałam pysk i nic niepokojącego nie zauważyłam. W ciągu godziny przygotowywałam dla szczeniąt posiłek. Zawsze coś tam w misce zostaje i na to czyhają tylko wiecznie głodne sępy z Jeską na czele. Kiedy podałam jej miskę do wylizania a Ona odwróciła głowę, już wiedziałam że coś jest nie tak, coś się jednak na tym ogrodzie stało… Najbliższa godzina ( a była to noc z niedzieli na poniedziałek ) przyniosła gwałtowne pogorszenie samopoczucia i wymioty w postaci ogromnej ilości śluzu o konsystencji gęstego, klejącego kisielu, którego nie dało się zebrać z podłogi. Pierwsza trzydzieści w nocy. Do najbliższego weta dziewięćdziesiąt km. Jedyne co mi pozostało to w jakiś sposób spróbować opróżnić jej żołądek. Muszę sprowokować wymioty…
Udało się. Pół nocy czuwałam nad nią kontrolując czy oddycha bo leżała bardzo spokojnie. Nos zimny. Odruch spojówkowy w porządku. Musiałam przysnąć bo obudził mnie odgłos chłeptania. Jeska piła wodę. Zamknęłam oczy i… jakby za chwilę, ze snu wyrwał mnie telefon od kierowcy…
Rano konsultowałam całe zdarzenie z naszą wetką. Zdałam relację z moich obserwacji i działań i zadałam jej tylko jedno pytanie. CO może spowodować tak gwałtowne wymioty w tak krótkim czasie z tą charakterystyczną śluzową wydzieliną? Odpowiedź była jedna. Środek chemiczny…